Jestem strasznie do tyłu z blogowym życiem...
Bo Święta...
Bo choroba odpuszcza i łapie na nowo...
Bo rzadki czas tylko dla rodziny rozpuścił mnie straszliwie;)
Jutrzejsza sylwestrowa noc zacznie szalony czas karnawału - w ostatnich latach niezbyt często bierzemy udział w jakichkolwiek zabawach, niemniej jednak ciepło robi mi się na sercu, gdy wspominam minione:) Zresztą w tegorocznym czeka mnie "zmiana kodu", więc kto wie, czy czegoś nie wymyślę;)
Blogi przeglądam ostatnio w biegu, ale zdążyłam zauważyć wiele świetnych inspiracji, więc i ja dołożę się do nich małą cegiełką;) Pomysł nie jest mój, często go widywałam w prasie kobiecej i planowałam zrealizować - wczoraj się udało:) Misa z lodu to niebanalna dekoracja i "naczynie" do serwowania lodów, sorbetów czy sałatek (ale raczej tych bez sałaty, przymrożona nie wygląda zbyt pięknie;), szybko też możemy zmienić ją w lampion zdobiący taras czy balkon w mroźne dni - wystarczy świeczka:)
U mnie powstała wersja cytrusowa- mandarynkowo-cytrynowa, ale możliwości są nieograniczone- do serwowania pikantnych sałatek możemy stworzyć misę ziołową, do słodkości- owocową, korzenna czy nawet kwiatową - znów wszystko w rękach wyobraźni:)
Czego potrzebujemy?
dwóch misek o podobnym kształcie, różniących się około 4-6 cm górną średnicą
taśmy klejącej
wody
owoców, listków, ziół, kwiatów itp.
Zdecydowałam się na wykorzystanie owoców - kroimy je w cienkie plasterki
Miski wkładamy jedna w drugą, w mniejszą wlewamy odrobinę wody (zapobiegnie to jej pływaniu po powierzchni większej) pomiędzy nie wlewamy wodę- tyle, by górne krawędzie znalazły się na jednym poziomie. Mocujemy taśmą klejącą, by mniejsza się nie przesuwała.
Pomiędzy ścianki wkładamy plastry owoców:
W razie potrzeby dolewamy jeszcze trochę wody, dobrze jest dodatkowo okleić całość taśmą - by owoce nie wypłynęły na powierzchnię.
Czas zamrażania zależy od wielkości miski i grubości ścianek przyszłego lodowego naczynia - zwykle nie potrzebujemy więcej niż 2-4 godziny. Po zamrożeniu do mniejszej miseczki wlewamy ciepłą wodę (nie gorącą- szklana/ceramiczna miseczka może wtedy pęknąć) i już po chwili wyjmiemy ja bez problemu. Podobnie większą miseczkę zdejmujemy polewając ciepłą wodą. I gotowe:)
Po włożeniu tealightów- tak pewzentuje się mój lodowy lampion na balkonie:)
Jak Wam się podoba?:)
Odkąd jestem szczęśliwą posiadaczką lustrzanki, fotografowanie sprawia mi nieznaną wcześniej przyjemność:) Jednak zima i towarzyszące jej szare, pochmurne dni nie sprzyjają dobrym zdjęciom. Nie bez znaczenia jest też fakt, że jakie takie światło można złapać niezwykle krótko, zwykle między 10-13, a tak się jakoś zawsze składa, że to najbardziej pracowity czas w ciągu dnia;) Jakiś czas temu zaczęłam więc marzyć o wspomaganiu w postaci lamp. Opinie, że błyskowe górują nad lampami światła ciągłego są powszechne, jednak będąc amatorem nie byłam pewna, czy w ogóle dam radę się nimi posługiwać, właściwie je ustawiać, czy nie zniechęci mnie początkowy brak efektów, nie przemawiała też do mnie ich wyższa cena - na początek poprosiłam więc mojego Mikołaja o te drugie. Dodatkowo sprawił mi statyw i komplet parasolek (białe, srebrne i złote) - nie dziwcie się więc, że od świat chodzę całą w skowronkach;) Co prawda dotąd tylko dwa razy zdołałam je rozłożyć (wybitnie ciekawią Kornelkę;), ale jestem zachwycona. Oczywiście wiem, że muszę się wiele nauczyć, ale pierwsze kroki już stawiam:)
Pierwsze na tapetę poszły jabłka - uwielbiam je chrupać, są też niezwykle fotogeniczne:)
Cała sesja odbyła się w okolicach godziny 18stej, czyli w czasie, gdy o tej porze roku skazani jesteśmy na sztuczne oświetlenie. W ramach eksperymentu z prawej ustawiłam złota parasolkę, z lewej - srebrną. Muszę zaopatrzyć się w fachową literaturę niezbędną przy urządzaniu mini studia, bo na razie działam na ślepo, ale nic to, liczy się zabawa, a ta jest przednia;)
Mam poczucie, że całość wyszła nieco za jasna, złota parasolka daje ciepłe światło, więc następne próby przeprowadzę już z dwiema:)
Poniżej jeszcze dzisiejszy mały eksperyment- z użyciem tylko jednej lampy - i moją ukochaną herbatą żurawinowo-jabłkową;)
Ponieważ staram się odzwyczaić (bezskutecznie) od kawy (którą wręcz żłopię nałogowo, sic!), nie rozstaję się z herbatą. W ramach samodzielnego wybierania części prezentów- miałam okazję spróbować jednej z niezwykle popularnej w blogowym świecie marki Tafelgut. Cóż... Puszka wygląda rewelacyjnie, sama herbata jest smaczna i niewątpliwie bardzo aromatyczna, ale prawda jest taka, że w tym przedziale cenowym (a nawet niższym) pijałam już o wiele lepsze (także rooibos, która sama z siebie jest bardzo charakterystyczna, więc mam porównanie). Jednak skusić się warto - choćby dla samej puszki;)
Korzystając z okazji, chciałbym polecić Wam specjalne wydanie "Naszej Historii" poświęcone kuchni - myślę, że lektura sprawi przyjemność zarówno fanom sztuki kulinarnej, jak i historii:)
Jak zawsze po przerwie, wydłużył mi się ten post niebotycznie - mam nadzieję, że nie zanudziłam Was zbytnio:) Zamierzam wpaść tu jutro z życzeniami, więc jeszcze nie żegnam się z Wami w tym roku:)
Miłego wieczoru:)